„Jedna z najważniejszych i
najgoręcej komentowanych książek XX wieku” – mimo upływu lat, wydana w 1989 roku „Nowoczesność
i Zagłada” nie utraciła miana, które pozyskała, co dowodzi, iż przylgnęło ono
do niej w pełni zasłużenie. Bauman, opierając się nie tylko na dotychczas
powstałych, naukowych opracowaniach, ale także korzystając z możliwości
spojrzenia na badany przez socjologów problem Zagłady z perspektywy
personalnego doświadczenia swojej żony (książka pt. „Zima o poranku. Wspomnienia
dziewczynki z warszawskiego getta” Janiny Bauman), dochodzi do wniosku, dzięki
któremu w ówczesnym myśleniu o Zagładzie dokonuje się – znaczący po dziś dzień –
zwrot. Na tle stanowisk traktujących ją jako wydarzenie przynależne wyłącznie
historii narodu żydowskiego (przykładem bojownika o żydowskość Zagłady jest
Henryk Grynberg) czy też przypisujących ją grupie patologii zjawisk społecznych,
głos Baumana odbija się głośnym echem, wyrażając coś zupełnie dotąd
niespotykanego. Pozwala on sobie bowiem na stwierdzenie, iż Zagłada może, ale
nie musi wydarzyć się ponownie. Nie musi, ponieważ nie jest paradygmatem
nowoczesności. Może, ponieważ pewne umożliwiające Holokaust parametry nie
uległy zmianie.
Kluczową
dla zrozumienia istoty tegoż dzieła wydaje mi się być Baumanowska metafora świata
jako ogrodu i człowieka jako ogrodnika, który dąży do zagospodarowania otaczającej
go przestrzeni w myśl ściśle określonych wizji i porządków. Zasada jest nader prosta
– pozbycie się chwastów. Bez względu na to, czy usuwane będą one w sposób
systematyczny, za pomocą określonych preparatów, czy też wyrywane w szale, cel
stanowi ich usunięcie. W ogrodzie III Rzeszy nie było miejsca dla Żydów, a
kiedy okazało się, że ani cywilizowane metody (wysiedlenia), ani publiczne,
porywcze akty antysemityzmu (Noc Kryształowa) nie przyniosły oczekiwanych
efektów, znaleziono inne, ostateczne rozwiązanie.
Maszynę eksterminacji wprawiło w ruch wyobrażenie Hitlera, ale sprawność jej
działania zapewniło połączenie określonych procesów ideologicznych ze środkami
technicznymi i jednocześnie zawodzącą siecią politycznych mechanizmów kontroli.
Innymi słowy wszystko to, co składa się na… współczesny model społeczny.
Jonathanowi
Demme, amerykańskiemu reżyserowi, udało się nijako zilustrować to, o czym pisze
polski socjolog. Wielokrotnie nagradzana „Filadelfia” opowiada historię
świetnie zapowiadającego się prawnika, Andrew Becketta, którego karierę
przekreśla nie tyle wirus HIV, ile stosunek jego przełożonych do tejże choroby
i jej nosicieli. Człowiek z potencjałem, bez zarzutu wywiązujący się ze swoich
obowiązków, profesjonalista, zostaje zwolniony z pracy. Fikcyjny pretekst
zastępuje prawdziwą, niewygodną wersję wydarzeń: AIDS to nie tylko wyrok –
mniej lub bardziej rychłej – śmierci, to także piętno społecznego wykluczenia. Zdrowy
Beckett mógł być żywą wizytówką prężnie prosperującej kancelarii, ale zarażony
Beckett przestawał korelować z profilem prestiżowości adwokackiego środowiska. W
tym konkretnym ogrodzie wybroczyny na ciele nie szły w parze z garniturem czy
togą, dlatego też ogrodnicy postanowili pozbyć się chwastu, który jeszcze
niedawno jawił się jako jedna z najbardziej reprezentacyjnych roślin na terenie
posesji.
Choć
grany przez Toma Hanksa bohater podejmuje walkę i decyduje się w sądzie
dochodzić swoich praw, jednocześnie udowadniając, iż zostały one pogwałcone,
przedstawiony problem nie dotyczy określonego kręgu zawodowego – obnaża
niepokojącą prawdę o tym, że we współczesnym społeczeństwie, nie tylko
amerykańskim, funkcjonuje – mniej lub bardziej świadomie – hierarchiczny system
postrzegania świata. Oddzielania ludzi zdrowych i zamożnych od tych
naznaczonych nałogiem, schorzeniem. Proces kategoryzacji może opierać się na
różnicach w statusie społecznym, pochodzeniu, orientacji seksualnej. Pomimo postępu
medycyny i nauki, jaki dokonał się bezsprzecznie od roku 1993, kiedy to film
miał swoją premierę, pomimo większej świadomości tego, czym jest HIV i w jaki
sposób dochodzi do zakażenia, obejrzenie go dziesięć lat później wcale nie
wywołuje w człowieku refleksji o niemożliwości powtórzenia się tego typu sytuacji.
Ostracyzm okazuje się być środkiem, po który wciąż chętnie, automatycznie
wręcz, sięgamy – stosowany jest wobec imigrantów (np. osiedlanie na obrzeżach
miasta), bezrobotnych, uzależnionych od wszelkiego rodzaju używek czy wymagających
resocjalizacji (np. problemy byłych więźniów ze znalezieniem zatrudnienia). Publiczne
potępienie jest praktyką stosowaną znacznie częściej, niż próby udzielenia
pomocy. Odstępstwa od znanych, zaaprobowanych norm traktowane są jak dysfunkcje
determinujące życie jednostek, a w efekcie całych grup społecznych.
Poczynione
w „Zagładzie i Nowoczesności” spostrzeżenia znajdują więc odzwierciedlenie w
rzeczywistości, którą zwykło oddzielać się od świata sprzed 1989 roku, a co
dopiero od koszmarnego dla ludzkości okresu II wojny. W przypadku Hitlera można
było mówić o obsesji rasowej segregacji, w przypadku dzisiejszego społeczeństwa
zaś można, moim zdaniem, mówić raczej o czymś na kształt bezwarunkowego odruchu
segregującego (nie tylko, o czym już wspominałam, rasowo). Sam ten fakt należy zatem,
w ślad za Baumanem, uznać nie tyle za przesądzający, ile niepokojący. Gdyby ludzkość
była samochodem stojącym na światłach, przez szybę nie widzielibyśmy światła
zielonego – oznaczającego zakończony proces cywilizacyjnego postępu, ani też
czerwonego – oznaczającego jego absolutne fiasko; postawiłabym raczej na
światło pomarańczowe – oznaczające, że wciąż jeszcze jesteśmy gdzieś pomiędzy
jednym a drugim.
Aleksandra Kumala
Aleksandra Kumala