sobota, 25 października 2014

Pomarańczowe światło



„Jedna z najważniejszych i najgoręcej komentowanych książek XX wieku – mimo upływu lat, wydana w 1989 roku „Nowoczesność i Zagłada” nie utraciła miana, które pozyskała, co dowodzi, iż przylgnęło ono do niej w pełni zasłużenie. Bauman, opierając się nie tylko na dotychczas powstałych, naukowych opracowaniach, ale także korzystając z możliwości spojrzenia na badany przez socjologów problem Zagłady z perspektywy personalnego doświadczenia swojej żony (książka pt. „Zima o poranku. Wspomnienia dziewczynki z warszawskiego getta” Janiny Bauman), dochodzi do wniosku, dzięki któremu w ówczesnym myśleniu o Zagładzie dokonuje się – znaczący po dziś dzień – zwrot. Na tle stanowisk traktujących ją jako wydarzenie przynależne wyłącznie historii narodu żydowskiego (przykładem bojownika o żydowskość Zagłady jest Henryk Grynberg) czy też przypisujących ją grupie patologii zjawisk społecznych, głos Baumana odbija się głośnym echem, wyrażając coś zupełnie dotąd niespotykanego. Pozwala on sobie bowiem na stwierdzenie, iż Zagłada może, ale nie musi wydarzyć się ponownie. Nie musi, ponieważ nie jest paradygmatem nowoczesności. Może, ponieważ pewne umożliwiające Holokaust parametry nie uległy zmianie.
Kluczową dla zrozumienia istoty tegoż dzieła wydaje mi się być Baumanowska metafora świata jako ogrodu i człowieka jako ogrodnika, który dąży do zagospodarowania otaczającej go przestrzeni w myśl ściśle określonych wizji i porządków. Zasada jest nader prosta – pozbycie się chwastów. Bez względu na to, czy usuwane będą one w sposób systematyczny, za pomocą określonych preparatów, czy też wyrywane w szale, cel stanowi ich usunięcie. W ogrodzie III Rzeszy nie było miejsca dla Żydów, a kiedy okazało się, że ani cywilizowane metody (wysiedlenia), ani publiczne, porywcze akty antysemityzmu (Noc Kryształowa) nie przyniosły oczekiwanych efektów, znaleziono inne, ostateczne rozwiązanie. Maszynę eksterminacji wprawiło w ruch wyobrażenie Hitlera, ale sprawność jej działania zapewniło połączenie określonych procesów ideologicznych ze środkami technicznymi i jednocześnie zawodzącą siecią politycznych mechanizmów kontroli. Innymi słowy wszystko to, co składa się na… współczesny model społeczny.
Jonathanowi Demme, amerykańskiemu reżyserowi, udało się nijako zilustrować to, o czym pisze polski socjolog. Wielokrotnie nagradzana „Filadelfia” opowiada historię świetnie zapowiadającego się prawnika, Andrew Becketta, którego karierę przekreśla nie tyle wirus HIV, ile stosunek jego przełożonych do tejże choroby i jej nosicieli. Człowiek z potencjałem, bez zarzutu wywiązujący się ze swoich obowiązków, profesjonalista, zostaje zwolniony z pracy. Fikcyjny pretekst zastępuje prawdziwą, niewygodną wersję wydarzeń: AIDS to nie tylko wyrok – mniej lub bardziej rychłej – śmierci, to także piętno społecznego wykluczenia. Zdrowy Beckett mógł być żywą wizytówką prężnie prosperującej kancelarii, ale zarażony Beckett przestawał korelować z profilem prestiżowości adwokackiego środowiska. W tym konkretnym ogrodzie wybroczyny na ciele nie szły w parze z garniturem czy togą, dlatego też ogrodnicy postanowili pozbyć się chwastu, który jeszcze niedawno jawił się jako jedna z najbardziej reprezentacyjnych roślin na terenie posesji.
Choć grany przez Toma Hanksa bohater podejmuje walkę i decyduje się w sądzie dochodzić swoich praw, jednocześnie udowadniając, iż zostały one pogwałcone, przedstawiony problem nie dotyczy określonego kręgu zawodowego – obnaża niepokojącą prawdę o tym, że we współczesnym społeczeństwie, nie tylko amerykańskim, funkcjonuje – mniej lub bardziej świadomie – hierarchiczny system postrzegania świata. Oddzielania ludzi zdrowych i zamożnych od tych naznaczonych nałogiem, schorzeniem. Proces kategoryzacji może opierać się na różnicach w statusie społecznym, pochodzeniu, orientacji seksualnej. Pomimo postępu medycyny i nauki, jaki dokonał się bezsprzecznie od roku 1993, kiedy to film miał swoją premierę, pomimo większej świadomości tego, czym jest HIV i w jaki sposób dochodzi do zakażenia, obejrzenie go dziesięć lat później wcale nie wywołuje w człowieku refleksji o niemożliwości powtórzenia się tego typu sytuacji. Ostracyzm okazuje się być środkiem, po który wciąż chętnie, automatycznie wręcz, sięgamy – stosowany jest wobec imigrantów (np. osiedlanie na obrzeżach miasta), bezrobotnych, uzależnionych od wszelkiego rodzaju używek czy wymagających resocjalizacji (np. problemy byłych więźniów ze znalezieniem zatrudnienia). Publiczne potępienie jest praktyką stosowaną znacznie częściej, niż próby udzielenia pomocy. Odstępstwa od znanych, zaaprobowanych norm traktowane są jak dysfunkcje determinujące życie jednostek, a w efekcie całych grup społecznych.
Poczynione w „Zagładzie i Nowoczesności” spostrzeżenia znajdują więc odzwierciedlenie w rzeczywistości, którą zwykło oddzielać się od świata sprzed 1989 roku, a co dopiero od koszmarnego dla ludzkości okresu II wojny. W przypadku Hitlera można było mówić o obsesji rasowej segregacji, w przypadku dzisiejszego społeczeństwa zaś można, moim zdaniem, mówić raczej o czymś na kształt bezwarunkowego odruchu segregującego (nie tylko, o czym już wspominałam, rasowo). Sam ten fakt należy zatem, w ślad za Baumanem, uznać nie tyle za przesądzający, ile niepokojący. Gdyby ludzkość była samochodem stojącym na światłach, przez szybę nie widzielibyśmy światła zielonego – oznaczającego zakończony proces cywilizacyjnego postępu, ani też czerwonego – oznaczającego jego absolutne fiasko; postawiłabym raczej na światło pomarańczowe – oznaczające, że wciąż jeszcze jesteśmy gdzieś pomiędzy jednym a drugim.


Aleksandra Kumala

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz